JULJAN PRZYBOŚ.
39
Gwiazdy
Wielki, w pokłonie nizin, odmurowany z kamienic,
wśród tłoku niemej ziemi zewsząd, na braku domu,
patrzę, w oczach dzierganych przez cienie
drzewa drgnęły: rosną widomie.
Wieszcz rąk, robotnik dumy, wywyższam się spojrzeniem
pod gwiazdy, ucisk gwiazd prawe ramię mi żłobi
niebo nawisło hełmem, niebo porywam na ciemię,
i noc, nabity karabin, podnoszę na sobie.
Na kołach
Jak swój dzień wynieść z obiegu?
Miasto kołami woła,
turkot zajeżdża do uszu robotników, którzy
zarobiony dzień niosą na plecach.
Stacje ruszyły z miejsca
wyprzedzając spóźnionych podróżnych,
trotuar staje z jezdnią do biegu.
Kable wiją, ramionami u wyłomu
dnia, którego zamało!
Z placów, porosłych kołami, lecą
gościńce, które pośpiech przedłuża
o rozpęd nóg zadyszanych przechodniów.
Ulice od rogu do rogu zalewają domy,
domów « po dachy przybrało
nadmiar dzieło pod dach wyprowadza codnia.
Jak zatoczyć poemat na kołach?
o z
Okolica wymknie się w mowie,
jeśli dróg nie okoli mozół.
Dwie szyny położone na progach:
dwie wargi na zrównanych zdaniach,
oddechy: konie parowe.
Zamiast słów użyję wozu.
Wprzęgnąwszy rampy, na obciążonych nogach
idziecie przysiadając po kraniec.
W stawach kości dźwigacie nowe kamienne stacje
pod niebo, nie wyższe od waszych podniesionych oczu.
Nasyp narósł garbem, niesionym przez was, którzy
jesteście miejscem pośpiesznem.
Uziemieni w czeluściach pracy
tunelem zbliżacie odległości, stworzone z kroczeń!
Zmęczeni horyzontem, budowniczowie podróży,
kładąc się na spoczynek ze zmierzchem,
skracacie zdobytą przestrzeń do własnego wzrostu:
ciała bez cienia granic. I,
stanąwszy na swej woli, przez piersi sklepiony most
jedziecie okolną mową, gdy
Na skrzyżowaniu torów czuwam zwrotniczy ust
i z zębów, jak dymiący papieros, wypuszczam parowóz.